W Pekinie znów rozłożono mapę świata. Nie tę tradycyjną, z granicami stref wpływów, lecz mapę, która przedstawia kable, satelity, chipy i algorytmy. IV Plenum Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Chin nie omawia już planów budowy kolektywów rolnych ani hutnictwa, lecz podnosi temat czegoś, co, obecnie znaczy więcej niż stal i ropa razem: technologii.
Przewodniczący Xi Jinping i jego najbliższe otoczenie zapowiedzieli przyspieszenie samowystarczalności technologicznej. To fraza pozornie niewinna, ale w rzeczywistości oznacza deklarację suwerenności nowego typu. Dziś nie tylko ropa i gaz decydują o sile państwa, lecz także to, czy posiada know-how, aby samodzielnie zaprojektować półprzewodnik, napisać własny algorytm sztucznej inteligencji i chronić dane miliardów obywateli.
Od fabryk i hut do kwantowych laboratoriów
Chiński model planowania gospodarczego, niegdyś postrach ekonomistów Zachodu, znów wraca do łask, tyle że w cyfrowej wersji. Nowy plan pięcioletni, obejmujący lata 2026–2030, ma mniej wspólnego z industrializacją w duchu Mao niż z cyfrowym centralizmem XXI wieku. Mniej wzrostu PKB, więcej jakości – zapowiadają partyjni ekonomiści. W praktyce oznacza to przesunięcie akcentów: z fabryk i eksportu w stronę nauki, badań i rozwoju.
Na liście priorytetów Pekinu są: sztuczna inteligencja, technologie kwantowe, biotechnologia i energetyka jądrowa. W chińskich laboratoriach już powstaje prototyp elektrowni termojądrowej, czyli miniaturowe Słońce zamknięte w stalowej komorze. Władze otwarcie mówią, że postęp naukowy ma stanowić o sile i potędze państwa. Nauka nie jest tam autonomicznym poszukiwaniem prawdy, ale częścią projektu cywilizacyjnego: narzędziem modernizacji i symbolem potęgi.
W tym sensie nowa strategia przypomina gigantyczny projekt inżynierii społeczno-technicznej. Xi Jinping buduje cyfrowe państwo planowe, w którym laboratoria, koncerny i partia są elementami jednej architektury władzy. Kiedyś kontrolowano zboże, dziś kontroluje się dane.
Zachód patrzy z fascynacją i lękiem
Dla Zachodu to déjà vu i zarazem ostrzeżenie. Amerykanie również inwestują miliardy w rodzimy przemysł chipowy, a Europa tworzy narrację o strategicznej autonomii cyfrowej. Ale Pekin jest szybszy, bardziej konsekwentny i – paradoksalnie – bardziej elastyczny. Zachodnie demokracje debatują, a Chiny realizują. Tam, gdzie Unia Europejska tworzy grupy robocze, Pekin uruchamia fabryki.
Chińskie centralne plany, tzw. pięciolatki, niegdyś obiekt żartów, dziś stają się jednym z najważniejszych narzędzi geopolitycznego planowania. To, co dla liberalnych gospodarek jest wizją centralizacji, dla Chin stanowi racjonalny sposób przetrwania w świecie, w którym technologia staje się bronią, a dostęp do półprzewodników – instrumentem nacisku.
Stany Zjednoczone od kilku lat ograniczają eksport nowoczesnych układów scalonych do Chin. W odpowiedzi Pekin wprowadza własne sankcje, zakazuje używania zachodnich podzespołów w krytycznej infrastrukturze (o tym jeszcze kilka słów na samym końcu), a w szkolnych podręcznikach uczy dzieci, że niezależność technologiczna to forma patriotyzmu. To nie jest zimna wojna, to wojna cyfrowa.
Smok wkracza do cyberprzestrzeni
Równolegle do oficjalnych deklaracji o pokojowym rozwoju rozgrywa się inna gra. Z raportu Symanteca wynika, że chińskie grupy hakerskie – o nazwach tak barwnych, jak budzących grozę: Glowworm, Budworm, Storm-2603 – wykorzystują luki w oprogramowaniu Microsoftu, by atakować sieci telekomunikacyjne i rządowe w Azji, Afryce i Ameryce Południowej.
Nie chodzi o drobne szpiegostwo, lecz o systematyczne budowanie przewagi informacyjnej. Każdy zhakowany serwer, każda podsłuchana sieć telekomu to cegiełka w budowie imperium danych. Chińskie cyberoddziały działają jak niewidzialna armia – bez mundurów, ale z dostępem do wszystkiego.
Zachodni eksperci, jak Roger Grimes z KnowBe4, powtarzają jak mantrę: auto-patching powinien być obowiązkowy. Ale brzmi to jak spóźnione echo. W świecie, gdzie aktualizacja systemu jest aktem obrony narodowej, tempo reakcji Zachodu wydaje się groteskowo wolne.
Pekin nie musi atakować kinetycznie. Wystarczy, że wkroczy do sieci, aby zaprogramować swoją przyszłość.
Nowa ideologia postępu
W tej układance nauka i władza zlewają się w jedno. Chińska wersja modernizacji nie polega na deregulacji, ale na cyfrowej centralizacji. Nie chodzi o wolny rynek idei, ale o wolność w ramach narodowego projektu. To wizja postępu, który nie potrzebuje demokracji, by działać.
Xi Jinping uczynił z nauki nowy mit państwowy. Tam, gdzie Zachód mówi o innowacyjności, Pekin mówi o lojalności. W chińskim słowniku postępu nie ma miejsca na start-upy – są za to strategiczne sektory rozwoju. Nie ma ekosystemu przedsiębiorczości, jest narodowy system innowacji. To semantyczna rewolucja, która przekłada się na realną władzę.
Mao budował huty i koleje, Xi buduje sztuczną inteligencję i infrastrukturę kwantową. Różni ich epoka, nie ambicja. Obaj wierzą, że kontrola nad środkami produkcji oznacza kontrolę nad światem, tylko dziś środkami do osiągniecia tego celu są algorytmy i dane.
Zachód często śmieje się z chińskiego planowania, do momentu, w którym odkrywa, że to planowanie działa. W 2010 roku nikt nie wierzył, że chińskie koncerny stworzą własne alternatywy dla Apple’a, Intela i Tesli. Dziś Huawei produkuje chipy z własnych fabryk, Baidu rozwija modele AI porównywalne z zachodnimi, a na orbicie krążą chińskie satelity komunikacyjne, niezależne od systemów GPS.
Czy można mówić o nowym totalitaryzmie technologicznym? Tak, ale takim, który nie potrzebuje armii ani cenzury w klasycznym sensie. Wystarczy mu infrastruktura, która zna obywatela lepiej niż on sam.
Dla Pekinu technologia nie jest neutralna. To narzędzie ideologiczne, broń strategiczna i symbol narodowej dumy. Dla Zachodu to wciąż przede wszystkim rynek. W tym rozdźwięku kryje się źródło przewagi Chin: ich naukowcy służą państwu, a nasi – grantom.
Świat po pięciolatce, czyli smok chce rządzić
Kiedy Xi mówi, że do 2035 roku potęga naukowa, gospodarcza i obronna Chin wzrośnie znacząco, nie rzuca słów na wiatr. W chińskim systemie to obietnica, którą należy zrealizować, niezależnie od kosztów.
Zachód tymczasem tonie w paradoksie. Z jednej strony boi się dominacji Chin, z drugiej nie potrafi oderwać się od chińskich łańcuchów dostaw, tanich komponentów i gigantycznego rynku. Globalizacja, której ojcem był liberalny kapitalizm, właśnie wraca do domu w zupełnie nowej formie jako globalny protekcjonizm technologiczny. Jeśli więc nowy chiński plan pięcioletni zapowiada erę technologicznej samowystarczalności, to nie jest to tylko fantazja Pekinu.
Zresztą nowelizacja KSC ponownie otworzyła dyskusję o tzw. dostawcach wysokiego ryzyka. Przepis, który umożliwia ich wykluczanie z rynku, od lat budzi kontrowersje, a przyjęty właśnie projekt wywołał reakcję firmy Huawei. Koncern wystosował list do premiera Donalda Tuska, w którym ocenił, że kryteria identyfikacji takich dostawców są nieproporcjonalne i mogą uderzać w podmioty spoza UE i NATO niezależnie od ich dorobku czy zaangażowania w bezpieczeństwo. Huawei przypomniał, że od ponad dwóch dekad inwestuje w polski rynek telekomunikacyjny i energetyczny, a nowe przepisy mogłyby skutkować jego wykluczeniem z kluczowych sektorów. Firma ostrzegła też, że ustawa w obecnym kształcie może naruszać prawa inwestora, co w razie potrzeby mogłoby skutkować skierowaniem sporu do arbitrażu międzynarodowego.
W liście skierowanym przez Huawei do polskiego premiera czytamy: Kryteria identyfikacji dostawców wysokiego ryzyka wydają się nieproporcjonalne i mogą uderzać w podmioty spoza UE lub NATO, niezależnie od ich dotychczasowego dorobku czy zaangażowania w bezpieczeństwo
Może właśnie w tym tkwi największa ironia naszych czasów: świat zachodni stworzył technologię, ale to Wschód uwierzył, że może dzięki niej zmienić świat Zachodu. Dziś w laboratoriach pod Szanghajem i Shenzhen powstaje coś więcej niż chipy. Powstaje nowy globalny porządek.
Nie będzie ani liberalny, ani totalitarny w obecnym znaczeniu. Będzie algorytmiczny.
Czytaj także:


