Praca zdalna, która staje się coraz popularniejsza, pozwala na skorzystanie z nowego rozwiązania czyli z workation. To sposób na wyjazd poza miejsce zamieszkania bez konieczności wykorzystywania urlopu, ale z założeniem, że w trakcie wyjazdu będziemy normalnie pracować. Połączenie pracy i wakacji ma swoje zalety, ale również wady. Szczególnym wyzwaniem jest zaplanowanie workation na środku nigdzie, czyli na wsi. Z daleka od dużych miejscowości i technologicznych rozwiązań.
Workation w hotelowych kurortach charakteryzuje się tym, że analizujemy, czy Wi-Fi było lepsze w pokoju numer 105 hotelu z czterema gwiazdkami czy pokoju 218 hotelu posiadającego pięć gwiazdek. Odpowiedź wcale nie musi być oczywista, bo nie zauważyłam, żeby dodawano gwiazdki za nadzwyczajną prędkość internetu. Internet w hotelach (i to pomimo dumnego znaczka Wi-Fi przy wejściu) najprawdopodobniej nadal donoszony jest w dziurawych wiaderkach przez pracowników ceniących sobie czas wolny.
Na workation można wybierać także podróż środkiem transportu pozwalającym nam na pracę w drodze (z krajobrazem romantycznie przesuwającym się za oknem), dzięki czemu (teoretycznie) więcej czasu przeznaczymy w kolejnych dniach na odpoczynek. Wtedy wybór pada na pociąg posiadający nawet gniazda do ładowanie laptopa i smartfonu. Z tym pociągowym Wi-Fi też jednak nie jest idealnie.
Powyższe dylematy zupełnie omijają kogoś, kto porwał się na workation na wsi. I to jeszcze takiej wsi, co to może kiedyś była rolnicza, ale potem okazało się, że uprawy i hodowle się nie opłacają, a pola to najlepiej podzielić na fragmenty o 1000 metrów każde i sprzedać mieszczuchom na działki. Właśnie w takim miejscu workation postanowiłam uprawiać ja. Świadoma wyzwań, jakie stoją przede mną i gotowa się z nimi zmierzyć.
Dojazd pociągiem nie był tu możliwy, bo nigdzie w okolicy torów nie było, nie ma i patrząc na rozwój (czy też zwój) transportu kolejowego w kraju przez ostatnich kilkadziesiąt lat – nie będzie. Można zaplanować drogę PKS-ami, prywatnymi busami i na ostatnim odcinku pieszo lub odpuścić transporty publiczne (czy też raczej pseudopubliczne) i postawić na samochód własny. Oczywistym jest, że w takiej podróży o kwestie pracy w drodze i dostępności Wi-Fi nie trzeba się martwić. Nie ma i już.
Na miejscu są natomiast działki, na których właściciele spędzają wybrane weekendy i kilka tygodni urlopu w wakacje. To nie jest rejon, w którym ktokolwiek wymawia na głos słowo „światłowód”. Niezależnie od badań białych plam, programów mających je zlikwidować i dotacji finansujących takie działania, tutaj nikt nie jest nim zainteresowany (za to wodociąg został ostatnio podciągnięty nawet pod ostatnią działkę pod lasem). Dla pełnego obrazu – światłowód jest prawdopodobnie we wsi obok, bo stoi tam superobora (na miarę naszych możliwości), w której krowy dojone są zdalnie (też mają workation).
Mi pozostał jednak do dyspozycji tylko internet mobilny. Przynajmniej teoretycznie, bo zasięg tu bywa różny i sama nie wiem od czego zależy.
Przez wiele lat było też dla mnie zagadką jak rozmieszczone są w okolicy maszty telekomunikacyjne i który operator postawił swój najbliżej. Od pewnego czasu sytuacja się unormowała. Najwyraźniej większość operatorów maszty tu postawiła. Do historii przeszły rodzinne anegdoty o niedzwonieniu się do taty, gdy ten jest na działce, bo połączenie z nim jest niewykonalne. Wysyłało się wówczas SMS-a z informacją, że potrzebny jest kontakt. Jak telefon na chwilę złapał sieć (na przykład u sąsiada), to SMS dochodził. Tata go odczytywał i udawał się w jedynie miejsce na całej działce, skąd połączenie było wykonalne: na górę domu przy jednym z okien. Praca przy komputerze w tym miejscu była również możliwa, ale nie jakoś wyjątkowo wygodna.
Nauczona doświadczeniem, pierwszego dnia aktualnego workation dokonałam obchodu domu by sprawdzić, gdzie najlepiej ułożyć telefon, który na kilka dni stanie się moim routerem. Ponownie wygrało w tej konkurencji okno, ale na dole tuż przy stole, przy którym mogę pracować. Mogłabym odtrąbić sukces, ale bywają momenty, w których strona ładuje się minutę, a umieszczanie na niej treści przypomina pracę w zecerni i wklejanie tekstu litera po literze. Na ogół jest jednak lepiej. Nie jest doskonale i nijak ma się to do pracy na domowym Wi-Fi, ale tragedii nie ma. Dlatego też mogłam napisać niniejszy felieton, a Wy możecie to teraz czytać.
Aha, pewną obawą mojego workation na chwilę obecną jest jeszcze ciągłość dostaw prądu. W mieście każda awaria tego typu jest sytuacją wyjątkową i doprowadza człowieka do białej gorączki (nawet jeśli trwa 5 minut i jedyne, co nas w tym czasie ominęło to pointa jakiegoś żartu wypowiadanego w serialu). Tutaj… bywa różnie. Trzymam więc kciuki za brak gwałtownych opadów ze szczególnym uwzględnieniem burz. Nie do końca się też orientuję, czy brak prądu to wynik uszkodzeń przez burzę spowodowanych, czy profilaktyki, bo chociaż dzwonię wówczas na takie różne numery (ich zestaw mam przy skrzynce prądowej), to wszędzie mają na ten temat inną teorię. Póki co prąd płynie w gniazdach nieprzerwanie, a telefon wciąż wykazuje strumień, a nie wiadro dostępnego internetu. Praca wre. A jak tylko kończę pracę idę sprawdzać, czy krowy spokojnie pasą się na polach i czy dojrzewa już kukurydza. Nie żeby to miało jakiś szczególny wpływ na moje życie, ale popatrzeć zawsze przyjemnie. Na żywo wygląda to dużo lepiej niż na ekranie komputera.