Każdy, kto choć raz był na Zjeździe MiŚOT, wie, że za trzema dniami pełnymi wykładów, dyskusji oraz integracji stoją miesiące planowania i ludzie dbający o każdy detal. Jednym z nich jest Paweł Kucięba – prezes MdM i człowiek odpowiedzialny za organizację branżowych konferencji MiŚOT-ów. Jak wygląda praca po tej drugiej stronie sceny? Skąd wzięła się pasja Pawła do wydarzeń branżowych i jak udaje mu się zachować spokój, gdy wokół wszystko dzieje się naraz? Zapraszamy do lektury poniższego wywiadu!
Michał Koch: Mam wrażenie, że praca i pasja trochę się u Ciebie przenikają?
Paweł Kucięba: Wiesz co, nie lubię powtarzać tego hasła, że jeśli lubisz swoją pracę, to nie przepracujesz ani dnia w życiu, ale coś w tym jednak jest. Często spędzam wolny czas, czytając o eventach, marketingu czy trendach w branży. Lubię wiedzieć, co się dzieje, jakie są nowe technologie, jakie formaty się sprawdzają. Zdarza mi się jeździć na kongresy czy konferencje branżowe już nie służbowo, tylko z ciekawości. To dla mnie forma inspiracji, a nie obowiązek.
Znasz Grupę od lat, ale dopiero w tym roku dołączyłeś do MdM. Co było dla Ciebie największym zaskoczeniem, gdy stanąłeś po tej drugiej stronie – organizacyjnej, decyzyjnej?
Paweł Kucięba: Chyba to, jak ogromna jest skala drobiazgów, o które trzeba zadbać, żeby powstało coś spójnego. Widziałem wcześniej Zjazdy MiŚOT jako uczestnik, więc znałem je od środka, z perspektywy kogoś, kto przychodzi, słucha, rozmawia. Ale dopiero teraz zrozumiałem, że to, co z zewnątrz wygląda jak trzy dni wydarzenia, w rzeczywistości oznacza cztery miesiące planowania i setki mikrodecyzji.
To trochę jak z LEGO. Na pudełku widzisz piękny zamek, a dopiero w środku okazuje się, że składa się z tysięcy maleńkich elementów, które trzeba złożyć we właściwej kolejności i z odpowiednim naciskiem. Ze Zjazdem jest podobnie: każda wtyczka, kabel, scena, catering, wystawca, panelista, godzina przyjazdu, liczba krzeseł… Wszystko ma znaczenie. I co ciekawe, w tym pozornym chaosie można znaleźć spokój, jeśli wiesz, po co to robisz.
No właśnie – spokój. Ty sam sprawiasz wrażenie człowieka, który w środku organizacyjnego zgiełku zachowuje chłodną głowę. Skąd ta umiejętność?

Paweł Kucięba: Z doświadczenia, ale też z filozofii. Zrozumiałem, że stres i chaos są nieuniknione, ale panika to już wybór. W pracy nauczyłem się, że nie da się przygotować na wszystko, ale da się przygotować na to, że coś pójdzie nie tak. Dlatego w MdM stworzyliśmy coś, co pół żartem, pół serio nazywamy książką kryzysową, zestaw scenariuszy typu co jeśli: jeśli zgaśnie światło, jeśli ktoś zapomni pendrive’a, jeśli zabraknie krzeseł.
Kiedy coś się dzieje, nie szukamy winnych, szukamy rozwiązań. Ktoś kiedyś powiedział, że profesjonalista to ten, kto sprawia, że wszystko wygląda na łatwe. I coś w tym jest. Lubię, gdy uczestnicy czują spokój, nawet jeśli za kulisami jest gorąco. Ich komfort to dla mnie najważniejszy efekt specjalny.
Zanim trafiłeś do MdM, przeszedłeś ciekawą drogę zawodową. Jak zaczęła się twoja przygoda z eventami?
Paweł Kucięba: Wiesz co, ja się w ogóle na tym nie znałem. Zaczynałem jako dziennikarz. Licencjat robiłem w Krakowie, magisterkę w Katowicach. Chciałem po prostu pisać, latać z długopisem i notesem, poznawać ludzi, opisywać ich historie. To mnie wtedy naprawdę wciągało.
Pracowałem w Dzienniku Zachodnim, świetnej redakcji, która dała mi ogromne doświadczenie. Z czasem trafiłem do działu marketingu i coraz częściej bywałem na różnych wydarzeniach: kongresach, konferencjach, imprezach branżowych. Zacząłem patrzeć na nie z innej perspektywy. Fascynowało mnie, jak wygląda ta cała otoczka, jak zjeżdża tony sprzętu, jak zespoły techniczne wszystko rozstawiają, jak z chaosu powstaje coś, co działa jak zegarek.
Zacząłem się tym interesować. Czytałem branżowe magazyny, śledziłem konkursy na najlepsze eventy w Polsce, oglądałem prezentacje projektów, poznawałem kulisy. Ile to trwa, ile kosztuje, ilu ludzi jest w to zaangażowanych. I pomyślałem: kurczę, chcę to robić. Zajmowałem się wydarzeniami w Inet Group, a później już bardziej działaniami zarządzającymi.
Byłem samoukiem. Najpierw zapisałem się na kilka szkoleń z zarządzania eventami, zdobyłem certyfikat event managera, później kolejne, już w ramach pracy w dziale marketingu. Z czasem zacząłem organizować mniejsze wydarzenia redakcyjne: jubileusze, Mikołajki, premiery specjalnych wydań. To był mój poligon doświadczalny.
Dzięki temu, kiedy pojawiła się okazja współpracy przy wydarzeniach hotelowych i konferencyjnych, byłem już gotowy. I wtedy zrozumiałem, że tego nie da się nauczyć z książki. Każdy obiekt, każde wydarzenie jest inne. To żywy organizm, który trzeba wyczuć.
A po pracy? Co Cię uspokaja, kiedy gasną światła sceny?
Paweł Kucięba: LEGO i rower. To nie tylko hobby z dzieciństwa, ale sposób na reset. Siadam wieczorem, mam instrukcję, setki małych elementów i ten moment, gdy coś klika – dosłownie i symbolicznie. Poluję teraz na Rivendell z Władcy Pierścieni, to zestaw na trzy–cztery dni nawet dla zawodowców, więc ja pewnie złożę go w tydzień (śmiech).

Wspomniałeś wcześniej o zamiłowaniu do rowerów. Skąd wzięła się ta pasja?
Paweł Kucięba: Zaczęło się jeszcze w czasach gimnazjalnych, kiedy miałem mniej obowiązków i więcej wolnego czasu. Mój wujek był kolarzem szosowym i to on zaszczepił we mnie bakcyla. Nie chcieliśmy się ścigać zawodowo, raczej wspólnie spędzać czas. Z rodzicami jeździliśmy na maratony MTB w ramach cyklu Bike Maraton. To była rodzinna pasja, a jednocześnie coś więcej niż tylko weekendowa rekreacja.
Z biegiem lat te imprezy rosły. Od dwustu uczestników po tysiąc startujących. Budowano całe miasteczka sportowe, strefy serwisowe, punkty odzieżowe, cateringowe, to były pełnoprawne eventy. Może właśnie tam po raz pierwszy zobaczyłem, jak ogromną logistyką jest zorganizowanie dobrze działającego wydarzenia.
Jeździliśmy amatorsko, ale z ambicją. Przez ponad dziesięć lat startowałem w różnych wyścigach, a największym przeżyciem był udział w TransCarpatia, siedmioetapowym maratonie z Ustronia w Bieszczady. To był wyścig na orientację: mieliśmy urządzenia GPS, punkty kontrolne rozsiane po górach i decyzje do podjęcia, czy opłaca się wspinać kolejne pół godziny, czy lepiej zmienić trasę. Z kuzynem zajęliśmy siódme miejsce na ponad trzysta europejskich ekip. To był ogromny wysiłek, ale też satysfakcja, której się nie zapomina.

Jak wygląda twój domowy rytm?
Paweł Kucięba: Dom to mój kontrapunkt. Jeśli nie odwiedzamy dziadków, czy nie widujemy się ze znajomymi, lubimy spontaniczne wypady: w góry, nad morze, nad jezioro. Raz po prostu wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy do Sopotu na trzy dni, bez żadnego planu. To był jeden z najlepszych weekendów ostatnich lat.
Nasze dzieci są jeszcze małe, więc teraz królują kulki, zjeżdżalnie i baseny. Ale marzy mi się, że kiedyś pojedziemy na biwak, taki prawdziwy, z namiotem i ogniskiem. Nigdy nie spałem w namiocie, ale mam przeczucie, że cisza i ogień potrafią ułożyć w głowie więcej niż niejeden coaching. Może to będzie jednorazowa przygoda, a może początek naszej własnej, rodzinnej tradycji.
Brzmi, jakbyś w każdej dziedzinie życia szukał równowagi. Nawet w kwestii dziecięcych urodzin.
Paweł Kucięba: To prawda. Kiedyś urodziny w McDonaldzie to był szczyt marzeń. Dziś pięciolatki mają mini festyny z dmuchańcami i fotobudkami. I choć lubię nowinki, to czasem widzę, że w tej rywalizacji na atrakcje gubi się sens.
Zastanawiam się, czy to zawsze dobre, bo obok może być, którego rodziców na to nie stać. Staramy się z żoną utrzymać zdrowy balans: zrobić coś fajnego, ale nie przesadzać. Dla mnie szczęście dziecka to nie kwestia budżetu, tylko wspólnego czasu. I tego się trzymamy.

Z perspektywy organizatora, jak zmieniła się branża eventowa w ostatnich latach?
Paweł Kucięba: Bardzo. Kiedyś wystarczyło zaprosić znaną gwiazdę, dobrać catering i salę. Dziś ludzie oczekują emocji i narracji. Wchodzą na wydarzenie i chcą, żeby coś ich poruszyło. Wizualnie, dźwiękowo, estetycznie.
Pojawiły się nowe technologie: mapping, pokazy laserowe, fontanny ogni, a nawet choreografie dronów… To jest właśnie efekt wow, który zostaje w pamięci na lata. Ale technologia nie może przykrywać sensu. Światła i dymy nie uratują wydarzenia bez treści. Najważniejsza pozostaje spójność. Historia, która opowiada się sama.
Umiesz wyłączyć tryb producenta, kiedy jesteś gościem na innym wydarzeniu?
Paweł Kucięba: Nie. Zawsze patrzę na ciągi komunikacyjne, zaplecze techniczne, sens doboru wystawców. Ale nie jadę, żeby oceniać – raczej, żeby się uczyć. Obserwuję, jakie firmy się pojawiają, kto jest nowy w branży, gdzie widać niszę. A potem wracam z dwiema listami: co działa i co możemy spróbować u nas.
To jest mój sposób na odpoczynek. Trzydniowe wydarzenie daje mi i imprezę, i reset od własnych excelów.
A jak ma się sprawa z X Jubileuszowym Zjazdem MiŚOT? Co prywatnie jest dla Ciebie najważniejsze w tej edycji?
Paweł Kucięba: To będzie wyjątkowe wydarzenie – jubileuszowe, ale bez zadęcia. Chcemy żeby było bliżej ludzi. Po Wiśle wiemy, że nie każdy lubi hałas, więc przygotowujemy strefę cichą. Rozdzielamy integracyjne before party od wieczornej gali, która będzie miała bardziej koncertowy charakter. Nie przebieramy hotelu w western czy Japonię, to też lubię i pewnie do tego wrócimy, ale teraz celebrujemy dziesiątkę.
Chcę, żeby ktoś usiadł z drinkiem i pomyślał: to są urodziny branży” I to właśnie w tej pracy jest najpiękniejsze, możesz łączyć światy. Dla jednych to rozrywka, dla innych networking, a dla mnie uczciwie zrobione święto dla ludzi, którzy tworzą tę branżę.

Czytaj o innych ludziach Grupy MiŚOT: